Ostatnie cztery dni to droga przez mękę, którą to mękę sama sobie zgotowałam. Pogoda za oknem nie bardzo może się zdecydować czy opuścić już zimę i łaskawym okiem spojrzeć na wiosnę, czy może jednak powiać jeszcze trochę arktycznym powietrzem, dlatego też i ja na równi z pogodą nie mogę się zdecydować czy machnąć jeszcze jakieś zimowe wdzianka, czy może zacząć już produkcję wiosenno-letniej garderoby. A ponieważ nie chce mi się tej kwestii jakoś dogłębnie zgłębiać (masło maślane) wynalazłam sobie inne, pasjonujące zajęcie. Uszyłam pierwszy w życiu (nie licząc tej makatki) patchwork. Pierwszy prawdziwy, na ocieplinie, przepikowany. I to w zasadzie tyle dobrego co mogę o nim powiedzieć. Od razu zaznaczam, że nie posiadam żadnych czarodziejskich urządzeń służących polepszeniu doli szyjącej patchwork, czyli nie mam maty samogojącej z nadrukowanymi krateczkami co 5 cm i jeszcze skośnymi liniami pod kątem 45 st. Nie mam nożyka obrotowego, który tnie kilka warstw materiału na raz bez