Tydzień zaczął się właśnie tak. Gorąca kawusia, do tego ciasteczko ( nie widać, bo już zeżarłam), druty z zaczętą piątą wersją swetra (zima się jeszcze nie rozkręciła, więc terminy nie gonią). W piecu napalone, bo z rana męża pogoniłam. Pełen relaks i nirwana po tych wszystkich przebojach z "ciężkim" szyciem dwóch płaszczy na raz. Siedzę sobie cichutku w ciepełku, macham drutami, zapuszczam się myślami w odległe krainy, obmyślam co tam sobie lekkiego uszyje (mam na myśli ciuch, na który nie potrzebuję hektarów materiału i przy przenoszeniu którego nie trzeba wynajmować dźwigu wraz z seksowną obsługą) i nagle jebut... Mózg się odezwał, ba, powiedziałabym, że wręcz ryknął - firany i zasłony dla Aniiiii! No i szlag trafił nirwanę!!!! Nie dlatego, że nie lubię siostry, nie dlatego, że nie lubię firan, ani nie dlatego, że nie lubię szyć. MNIE JUŻ BOLAŁO CAŁE CIAŁO! Od klęczenia na podłodze i przewalania materiału w celu zmierzenia, wykrojenia, przycięcia, skrócenia i innych pob