.... na szczęście był wczoraj. A wyliczył to - jakżeby inaczej - pewien amerykański naukowiec i to już w 2004 roku. Amerykański uczony był zapewne bezrobotny i to bardzo, skoro chciało mu się przeprowadzać wielogodzinne i skomplikowane obliczenia z mnóstwem zmiennych (bo brał pod uwagę min: pogodę, wiek, stan zadłużenia, ogólne nastroje społeczne i jeszcze wiele, wiele innych równie porywających danych). No i wyszło mu, że 21 stycznia 2013 roku (czyli wczoraj) to najgorszy dzień ze wszystkich dni do tej pory. Po co mu ta wiedza była potrzebna - nie wiem. Ja nie chciałabym żyć w oczekiwaniu na najgorszy dzień w moim życiu. I pewnie ta informacja, którą zresztą przekazał mi z samego wczorajszego rana mój Szanowny Małżonek, uszłaby mojej uwadze, gdyby nie drobny fakt. A mianowicie - TO BYŁ NAJBARDZIEJ DEPRESYJNY DZIEŃ DLA MNIE (na szczęście tylko w tym roku, bo naprawdę gorsze nieszczęścia chodzą po ludziach). Chociaż nie będę nadużywać słowa "depresja", bo używa się go aż nazbyt często. Poprzestanę na wyrażeniu "bardzo, ale to bardzo niemiły dzień i to zupełnie bez jakiegokolwiek powodu".
A zaczęło się parę dni temu, kiedy to od niechcenia rzuciłam w stronę mego lubego niewinne, w moim mniemaniu zapytanie: A może byśmy się przejechali do pasmanterii w celu zakupienia włóczki na sweterek i skarpetki? Tu, celem wyjaśnienia, należy powiedzieć, że nie chodziło mi o moją rodzimą pasmanterię, gdzie można kupić jedynie gumę do majtek w ilościach hurtowych, lub stanik zrobiony z dwóch beretów i rzeczonej gumki. O nie! Chodziło mi o wyprawę do oddalonego o 17 km sklepu, który to ma wszystko, co mi jest do szczęścia osobistego potrzebne. Ślubny zapewne został zaskoczony pytaniem, co widać było po dość błądzącym wzroku, tak brutalnie oderwanym od pasjonującego programu w TV, że się na chwilę zawiesił, po czym zaczął coś mętnie tłumaczyć, że może nie dziś, może jutro, albo za parę dni, bo dziś brzydka pogoda (a jakiej się spodziewa w styczniu!) i kupa śniegu na drogach (a co ma być w styczniu - stokrotki?), no i że w ogóle, że może po niedzieli, no i takie tam inne dygresje zniechęcające.
Dygresje zadziałały. Odechciało mi się. Wzięłam się z powrotem za chustę dla mamy (chusta z akrylu miodowego, na który juz patrzeć nie mogę, bo się mi przejadł ciut, choć miły w dotyku i kolorze). No i tak mijały dni na robieniu chusty i marzeniach o pięknej włóczce z dużym dodatkiem wełny (na czystą wełnę to mnie jeszcze nie stać, ale marzę, marzę). Aż nadszedł poniedziałek!
Ślubny chyba już coś przeczuwał, bo na dzień dobry powiedział mi "A ty to jakaś zdenerwowana jesteś?".
Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie. Ale on drążył, no bo mu się przecież nie wydawało. A jak tak drążył no to się dodrążył. Dostało mu się za całokształt. Tu wyliczam kolejno: okruchy na blacie kuchennym, mokre talerze na blacie kuchennym, nie odkładanie na miejsce, tego co akurat ma odłożyć, a w ogóle to chrapie, wnosi błoto do domu, ciągle go nie ma a ja już mam dosyć gotowania i na obiad niech sobie zje kanapki. Jednym słowem - wszystkie koszmary kury domowej, sfrustrowanej, znudzonej i ogólnie niedorobionej życiowej pierdoły, czyli mnie :))). Biedactwo czem prędzej czmychnęło z domu do bliżej nieokreślonych zajęć, by tylko nie nawinąć się pod siekierę frustratki, a ja spokojnie ukroiłam sobie kawałek palca wraz z bułką na śniadanie, nabiłam sobie dwa siniaki, bo się okazało, że nie mieszczę się już we własnym domu i wylałam kawę na te okruchy na blacie kuchennym no i na świerzo założone spodnie. Ale, że ziarno zostało posiane, tak gdzieś koło południa Ślubny się złamał psychicznie i przez telefon, drżącym głosem poinformował, że możemy po tych kanapkach na obiad pojechać do pasmanterii, żebym - tu cytuję - "się odstresowała". No to pojechaliśmy i się odstresowałam :)))
A tam jak w raju. Cała ściana w cudach i niewidach. Macałam jak szalona (chwała, że nie było kartki, iż towar macany należy do macanta, bo nie starczyłoby banknotów emitowanych przez NBP). W dodatku Pani Ekspedientka bardzo miła i kompetentna i oprócz słów wypowiadanych namiętnie przez moją, lokalną panią sklepową (małe litery celowo) - nie ma! -, potrafi się wypowiedzieć na temat każdej włóczki oraz terminów kolejnych dostaw. Mało tego. Sama drutująca również, więc wymiana ciekawostek i nowości w temacie "druty i techniki drutowania" odbyła się tak jakoś automatycznie i z pełnym zaangażowaniem. Mąż jeszcze się chyba w życiu tak nie wynudził, co mnie trochę martwi, bo może nabrać wstrętu do pasmanterii, a to odbyłoby się ze szkodą dla mego organizmu, ale bądźmy dobrej myśli.
Wyszłam z tego Sezamu z sześcioma motkami włóczki YarnArt Tweed w kolorze fioletu (wełna 30% +akryl 70%) z przeznaczeniem na kardigan, sweter, tunikę ( jednym słowem nie wiem co mi w trakcie wyjdzie), oraz z dwoma motkami na skarpety, które to widac powyżej. Jednym słowem - Przeszczęśliwam!
Fiolet juz dziergam, jednak będzie tunika l z Sabriny 4/2008, choć może jeszcze nie zdradzę jaki model, bo jak dojdzie do prucia i zmiany koncepcji to się będę musiała tłumaczyć. Dzierga się rewelacyjnie. Takie to mięciutkie i przyjemne, że w zasadzie to siedzę i się miziam zamiast wziąć się za robotę.
Dziergam też chustę dla mamy (mamo nie bój się, dokończę, tylko teraz idzie powoli, bo mam na drucie juz około 300 oczek i przerobienie jednego rzędu to jak nawijanie spagetti na zapałkę), więc fioletowe dziergadełko traktuję jako krótką terapię po tej miodowej inwazji oczek :)
Aaaa i jeszcze muszę namawiać kotkę, żeby się jednak zainteresowała jakąś włoczką, bo mi skapcanieje do końca, lub co gorsza upasie się na amen i żadne diety nie pomogą.
A tak na serio. Jeśli NAJBARDZIEJ DEPRESYJNY DZIEŃ ma wyglądać tak jak u mnie to nie mam nic przeciwko temu. Gdyby tylko takie historie się ludziom przydarzały, to na pewno byłoby weselej na ulicach, a i może lokalna pani sklepowa porzuciłaby odległą już epokę PRL-u i nauczyłaby się mówić ludzkim głosem :)))))
A swoją drogą jestem ciekawa jak wyglądał Wasz wczorajszy dzień?
PS.
Oczywiście zachęcam do wzięcia udzialu w spontanicznej akcji szycia gorsetu, w której to organizator (czyli ja) przewidział nawet nagrody-niespodzianki :))))
PS nr 2
Powoli, ale to bardzo powoli zaczynam tęsknic za maszyną :)
A zaczęło się parę dni temu, kiedy to od niechcenia rzuciłam w stronę mego lubego niewinne, w moim mniemaniu zapytanie: A może byśmy się przejechali do pasmanterii w celu zakupienia włóczki na sweterek i skarpetki? Tu, celem wyjaśnienia, należy powiedzieć, że nie chodziło mi o moją rodzimą pasmanterię, gdzie można kupić jedynie gumę do majtek w ilościach hurtowych, lub stanik zrobiony z dwóch beretów i rzeczonej gumki. O nie! Chodziło mi o wyprawę do oddalonego o 17 km sklepu, który to ma wszystko, co mi jest do szczęścia osobistego potrzebne. Ślubny zapewne został zaskoczony pytaniem, co widać było po dość błądzącym wzroku, tak brutalnie oderwanym od pasjonującego programu w TV, że się na chwilę zawiesił, po czym zaczął coś mętnie tłumaczyć, że może nie dziś, może jutro, albo za parę dni, bo dziś brzydka pogoda (a jakiej się spodziewa w styczniu!) i kupa śniegu na drogach (a co ma być w styczniu - stokrotki?), no i że w ogóle, że może po niedzieli, no i takie tam inne dygresje zniechęcające.
Dygresje zadziałały. Odechciało mi się. Wzięłam się z powrotem za chustę dla mamy (chusta z akrylu miodowego, na który juz patrzeć nie mogę, bo się mi przejadł ciut, choć miły w dotyku i kolorze). No i tak mijały dni na robieniu chusty i marzeniach o pięknej włóczce z dużym dodatkiem wełny (na czystą wełnę to mnie jeszcze nie stać, ale marzę, marzę). Aż nadszedł poniedziałek!
Ślubny chyba już coś przeczuwał, bo na dzień dobry powiedział mi "A ty to jakaś zdenerwowana jesteś?".
Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie. Ale on drążył, no bo mu się przecież nie wydawało. A jak tak drążył no to się dodrążył. Dostało mu się za całokształt. Tu wyliczam kolejno: okruchy na blacie kuchennym, mokre talerze na blacie kuchennym, nie odkładanie na miejsce, tego co akurat ma odłożyć, a w ogóle to chrapie, wnosi błoto do domu, ciągle go nie ma a ja już mam dosyć gotowania i na obiad niech sobie zje kanapki. Jednym słowem - wszystkie koszmary kury domowej, sfrustrowanej, znudzonej i ogólnie niedorobionej życiowej pierdoły, czyli mnie :))). Biedactwo czem prędzej czmychnęło z domu do bliżej nieokreślonych zajęć, by tylko nie nawinąć się pod siekierę frustratki, a ja spokojnie ukroiłam sobie kawałek palca wraz z bułką na śniadanie, nabiłam sobie dwa siniaki, bo się okazało, że nie mieszczę się już we własnym domu i wylałam kawę na te okruchy na blacie kuchennym no i na świerzo założone spodnie. Ale, że ziarno zostało posiane, tak gdzieś koło południa Ślubny się złamał psychicznie i przez telefon, drżącym głosem poinformował, że możemy po tych kanapkach na obiad pojechać do pasmanterii, żebym - tu cytuję - "się odstresowała". No to pojechaliśmy i się odstresowałam :)))
A tam jak w raju. Cała ściana w cudach i niewidach. Macałam jak szalona (chwała, że nie było kartki, iż towar macany należy do macanta, bo nie starczyłoby banknotów emitowanych przez NBP). W dodatku Pani Ekspedientka bardzo miła i kompetentna i oprócz słów wypowiadanych namiętnie przez moją, lokalną panią sklepową (małe litery celowo) - nie ma! -, potrafi się wypowiedzieć na temat każdej włóczki oraz terminów kolejnych dostaw. Mało tego. Sama drutująca również, więc wymiana ciekawostek i nowości w temacie "druty i techniki drutowania" odbyła się tak jakoś automatycznie i z pełnym zaangażowaniem. Mąż jeszcze się chyba w życiu tak nie wynudził, co mnie trochę martwi, bo może nabrać wstrętu do pasmanterii, a to odbyłoby się ze szkodą dla mego organizmu, ale bądźmy dobrej myśli.
Wyszłam z tego Sezamu z sześcioma motkami włóczki YarnArt Tweed w kolorze fioletu (wełna 30% +akryl 70%) z przeznaczeniem na kardigan, sweter, tunikę ( jednym słowem nie wiem co mi w trakcie wyjdzie), oraz z dwoma motkami na skarpety, które to widac powyżej. Jednym słowem - Przeszczęśliwam!
Fiolet juz dziergam, jednak będzie tunika l z Sabriny 4/2008, choć może jeszcze nie zdradzę jaki model, bo jak dojdzie do prucia i zmiany koncepcji to się będę musiała tłumaczyć. Dzierga się rewelacyjnie. Takie to mięciutkie i przyjemne, że w zasadzie to siedzę i się miziam zamiast wziąć się za robotę.
Dziergam też chustę dla mamy (mamo nie bój się, dokończę, tylko teraz idzie powoli, bo mam na drucie juz około 300 oczek i przerobienie jednego rzędu to jak nawijanie spagetti na zapałkę), więc fioletowe dziergadełko traktuję jako krótką terapię po tej miodowej inwazji oczek :)
Aaaa i jeszcze muszę namawiać kotkę, żeby się jednak zainteresowała jakąś włoczką, bo mi skapcanieje do końca, lub co gorsza upasie się na amen i żadne diety nie pomogą.
A tak na serio. Jeśli NAJBARDZIEJ DEPRESYJNY DZIEŃ ma wyglądać tak jak u mnie to nie mam nic przeciwko temu. Gdyby tylko takie historie się ludziom przydarzały, to na pewno byłoby weselej na ulicach, a i może lokalna pani sklepowa porzuciłaby odległą już epokę PRL-u i nauczyłaby się mówić ludzkim głosem :)))))
A swoją drogą jestem ciekawa jak wyglądał Wasz wczorajszy dzień?
PS.
Oczywiście zachęcam do wzięcia udzialu w spontanicznej akcji szycia gorsetu, w której to organizator (czyli ja) przewidział nawet nagrody-niespodzianki :))))
PS nr 2
Powoli, ale to bardzo powoli zaczynam tęsknic za maszyną :)
Dobrze, że nie wiedziałam, że wczoraj był taki DEPRESYJNY dzień. Myślałam, że to standardowy, zimny, śnieżny i ciemny dzień z serii :zima trwa i nie puści".
OdpowiedzUsuńA Twoje pocieszanki bardzo śliczniutkie, aż zazdroszczę. A gdzież to taka fajna pasmanteria stacjonarna jest i gdzie się taka Pani uchowała co coś potrafi o włóczkach opowiadać??? Niby u mnie pasmanterii kilka, ale tylko w jednej Panie fajne.
Pozdrawiam i precz z depresyjnymi dniami!!! Czekam na kolejne Twoje dzieła.
P.S. Swoją drogą, to fascynujące, że takie pogodne osoby jak Ty miewają też takie prozaiczne dni jak reszta nas. Fascynujące :)
Ja też myślę, że o wielu rzeczach lepiej nie wiedzieć :))
UsuńPasmanteria jest w Wyszkowie (tym nad Bugiem) a pani prowadzi ją do 1992 roku, o ile dobrze pamiętam.
Super, że miałaś normalny dzień. Takich nigdy za wiele :)))
Bardzo mi miło, że postrzegasz mnie jako pogodną osobę, dlatego obiecuję mieć jak najmniej takich "prozaicznych" dni :)))
Historia z życia wzięta :) tylko że ja raczej nie proszę mojego mężczyzny żeby mnie do pasmanterii zabrał, bo nigdy nie ma czasu, tylko wsiadam do mojego wspaniałego auta (jak ja kocham moją Cytrynkę!!!) i jadę i spędzam tam tyle czasu i pieniędzy ile mi się chce!!! Wracając do włoczek, ja też uwielbiam takie sklepy gdzie jest cała ściana z motkami, gorzej - nigdy nie mogę się zdecydować którą tu kupić :) A mój wczorajszy dzień był bardzo pracowity i wcale nie depresyjny, bo pracowałam od 9 do mniej więcej 21 (mam swoją firmę i pracuję w domu :), potem szyłam coś co pokaże jutro na blogu, a o 23 padłam jak muszka wyczerpana psychicznie przede wszystkim :) Ale było ok generalnie :)
OdpowiedzUsuńNo ja niestety wciąż nie mogę się przekonać do własnych umiejętności prowadzenia samochodu i kiedy tylko mogę wyręczam się chłopem (zresztą on to lubi, więc wszyscy są zadowoleni.
UsuńCałe ściany włóczek również u mnie wywołują atak paniki i zdezorientowania :)))
Pracy po 12 godzin nie zazdroszczę (choć na swoim to tak nie boli). I z chęcią zobaczę co tam nowego wymodziłaś :)))
Toż to wczoraj wszędzie coś trąbili o nieszczęściach i pechu, ale ja oczywiście nie załapałam o co chodzi.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci umiejętności robienia na drutach bo ja nie kumam nic a te Twoje chusty wyglądają tak bajecznie...
P.s. Dzięki za pomysł na kanapki na obiad, ja dziś chyba takie menu zaserwuję :)
No widzisz, czyli wiele hałasu o nic :))))
UsuńOd chust się uzależniłam, ale na razie sobie odpuszczę, bo normalnie tyle ich będzie, że będę mogła zakładać je nawet do pielenia ogródka :))
Druty polecam. To naprawdę łatwe. Spróbuj, to takie relaksujące :))
Kanapki na obiad ostatnio goszczą u mnie często, bo mam takiego lenia do gotowania, że aż mi wstyd :)))
Zazdroszczę lekkiego podejścia ;) ja dla odmiany mam chyba najgorszy miesiąc w roku i nic nie idzie po mej myśli. Gorset też się wcale nie szyje a już w ogóle nie chce się znaleźć i spruć wpierw...
OdpowiedzUsuńMiodowy kolorek jest bajeczny, pamiętam swoją drugą chustę w życiu dziergałam właśnie w zimie i na przekór jednobarwności aury z najbardziej odjazdowo żółtego akrylu jaki zlokalizowałam w pasmanterii - ależ się bateryjki naładowały ;)
Ten fioletowy Tweed mnie strasznie zaciekawił - muszę wybrać się do sklepu i pomacać.
Pozdrawiam
Na pocieszenie (pewnie marne) powiem, że styczeń kiedyś się wreszcie skończy :))))
UsuńNa gorsety czekam z utęsknieniem, więc radzę jeszcze raz przekopać strychy i piwnice w poszukiwaniu modelu wzorcowego :)))
Fiolecik bardzo miły w robocie i w dotyku. Mam nadzieję, że równie sympatycznie będzie się nosił :))))
A w ogóle to nie lepszego pocieszacza jak własne futro, więc radzę czem prędzej pogłaskać jakieś żywe stworzenie, które tam pierwsze dorwiesz. Niech Ci pomruczy coś miłego do uszka :)))
Próbuję ogarnąć temat gorsetowy, jest wszak jeszcze ponad miesiąc, ale już w kościach czuję, że na termin się nie wyrobię :/ Studia i zdrowie mi w paradę wchodzą.
UsuńAle spróbuję podładować kotem inwencję tfurczą i zobaczymy, zobaczymy - może jednak coś uda mi się zrobić ;)
Jeśli uda Ci się skończyć fioletową robótkę zanim mnie się uda pomacać motek (a jestem pewna, że tak będzie), to ja uniżenie proszę o recenzję "po-praniu" :)
No to życzę więcej zdrowia i optymizmu :))))
UsuńRecenzję chętnie zamieszczę :)))
Pomyśl, jakby to było, jakby w styczniu rosły na drogach stokrotki!... *^-^*~~~
OdpowiedzUsuńJa wczoraj do południa nie wiedziałam, że to najbardziej stresujący dzień w roku, ale zarówno pierwszą jak i drugą połowę dnia miałam bardzo przyjemną, nie poddałam się wpływowi amerykańskiej nauki na moje życie. *^v^*
Ten fiolet, ach, jaki apetyczny!
Próbuję mojego grubego kota ganiać po mieszkaniu, ale szybko mu się nudzi i pada na podłogę pod moimi nogami... ^^*~~
Taaa, stokrotki w styczniu - czysta poezja! Chyba tęsknię już za wiosną :)))
UsuńNo i właśnie potwierdzasz moja teorię, że o pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć, bo się człek nie doszukuje dziury w całym (jak ma za dużo wolnego czasu).
Fiolet baaaardzo apetyczny, a z moją Fifi jest tak samo. Trzy kółka wokoło "salonu" i bach pod grzejnik :)))
Moteczki smakowite :) Już ciekawość mnie zżera co z tego fioletu wymodzisz...
OdpowiedzUsuńA co do kota, to nasz Klusek vel Gruby oszalał ostatnio za wskaźnikiem laserowym. Gania za nim jak mały kociak po mieszkaniu aż się kurzy. Wszystkie inne kocie zabawki leżą w kącie, nawet moje włóczkowe motki mają spokój. Szczerze polecam.
Głaski dla Fifi :)
Mnie też zżera, tylko że chęć dłubania z niej, a mam jeszcze trochę zaległości, więc może się zejść :))))
UsuńFifi też lubi takie latające coś, choć chyba nic tak jej nie rajcuje jak rozwijanie motka :)))
Gratuluję zakupów! A co do Pani Sklepowej (celowo dużymi literami), to mam pytanie: czy Ona jest właścicielką owego sklepu? Osobiście pracowałam kiedyś w pasmanterii, do białej gorączki doprowadzały mnie niekiedy pytania o rzeczy, których niestety nie miałam, i mieć nie mogłam, i nie miałam na to najmniejszego wpływu, bo szef olewał moje zgłaszane propozycje zakupów. W tej sytuacji pytanie podtrzymujące rozmowę w rodzaju "a kiedy będzie..." powodowało, że dzień stawał się najbardziej depresyjnym w roku. I tak co dzień.
OdpowiedzUsuńObie Panie (i ta z małej i ta z dużej litery) są właścicielkami prowadzonych biznesów, a wyglądają jakby każda pochodziła z innej planety :))))
UsuńMoże to wpływ klimatu ? :)))))
A to nie wiem...
UsuńI jeszcze muszę napisać, że styczeń styczniem, ale do wiosny coraz bliżej i dnia z każdym dniem przybywa! Naprawdę! I to już od miesiąca! Niedługo znów będzie zmiana czasu z powrotem na jasną stronę :-)
No wreszcie, bo ciemność już mną calkowicie zawładnęła :)))
UsuńW sumie to wcale nie depresyjny dzień, tylko klimat z książek Chmielewskiej.
OdpowiedzUsuńFajnie się czytało. Ja wydziergałam ostatnio z fioletowej włóczki chustę, tej samej włóczki. Moim wyjściem na zakup wełny stuprocentowej to kupowanie małej ilości i robienie chust, szalczków, mintenek.
Porównanie do Pani Chmielewskiej bardzo mnie cieszy, choc pewnie Panią Chmielewską mniej :)))
UsuńChusta z tego fioletu musi być bardzo ciepła, też za mną taka chodzi, ale obiecałam sobie przerwę w robieniu tych otulaczy, bo obrosnę w nie niemożebnie.
Za to będą skarpety!
A ja i tak Ci zazdroszczę tego miodowego kolorku, byłby radosny sweterek dla mojej Myszki, która jako rasowy bledziok-albinos najładniej wygląda w takich soczystych cieplutkich kolorkach. Ja do pasmanterii jadę dopiero po niedzieli, teraz ferie i w taka pogodę z dziećmi do pasmanterii( 20 km bez auta) to cała odyseja. Na maszynę też się gniewam, taka biała i zimna, pewnie jak Pani Wypożyczalska zażąda zwrotu to gorset ruszy... Po bardziej prozaiczne zakupy np. druty wysyłam mężą, ma blisko z pracy. Nawet rzadko dziwi się "znowu?"
OdpowiedzUsuńMiodowa włóczka to zwykły akryl ukryty pod nazwą "Malwina".
UsuńCo do maszyny to widzę, że część z nas odstawia ją na zimę właśnie na rzecz drutów czy szydełka. w końcu dzianina jakoś bardziej komponuje się z tą aurą za oknem :)))
I jak widać mężowie też się muszą czuć potrzebni nie tylko wtedy gdy trzeba wymienić żarówkę :))))
oj to dobrze, że w końcu wycieczka doszła do skutku. :) jednak niby nic a Cię odstresowało :)
OdpowiedzUsuńTak, nawet zwykły wypad do pasmanterii to może byc wydarzenie tygodnia :)))
UsuńU mnie depresyjny najbardziej był chyba weekend, z przerwami na szczęście, bo szurałam i psioczyłam strasznie. Zazdroszczę wycieczki zakupowej, tu w Gdańsku zimno i śniegu pełno, nie chce mi się ciągać dzieciaka w taki mróz, bo też wydostać się z tego mojego "końca świata" do "miasta" nie jest wcale tak prosto. Co do pań z pasmanterii- niestety w jedynej, w miarę dobrze zaopatrzonej panie są właśnie z poprzedniej epoki a pomacać to sobie można ewentualnie guziki - reszta za ladą, pilnie strzeżona przez cerberki z bazyliszkowym wzrokiem...
OdpowiedzUsuńŚniegu to i u nas dostatek, jeśli mogę zacytować klasyka :))))
UsuńA panie z pasmanterii to może jakiś taki osobny gatunek ekspedientek przeznaczony tylko i wyłącznie do obsługi tej gałęzi handlu :))))
A swoją drogą nie wyobrażam sobie zakupu włóczki bez pomacania owej:))
I chwała, że "łikend" się skończył, bo może i szczęścia więcej do Ciebie zawita :)))
Ja od jakiegoś czasu nie jestem w stanie gotować obiadów i królują u nas mrożonki z Lidla. Ale nie zauważyłam, żeby w poniedziałek było jakoś gorzej, co najwyżej dziecko mniej spokojnie spało.
OdpowiedzUsuńZ tymi obiadami to naprawdę można dostać hopla (szczególnie jak się nie lubi gotować, tak jak ja :))
UsuńChoć widzę, że w Tobie jest jednak więcej przyzwoitości i choć mrożonki z Lidla pojawiają się na stole. Ja niestety jadę wtedy na kanapkach, ewentualnie na badziewnych parówkach na ciepło , a w ramach surówki występuje ketchup :))) Teraz pewnie mi się dostanie od wszystkich propagatorek zdrowego żywienia :)))
A w sprawie poniedziałku to bardzo dobrze, że nie objawił się jakimś rodzinnym kataklizmem, choć niewyspanie zaliczam jednak do tych najmniej przyjemnych dla mnie zdarzeń :))))
Na amerykańskich naukowców można liczyć jak na Zawiszę zawsze coś wymyślą. A Ty Kobieto to po prostu FOCHA strzeliłaś i tyle i na pewno jeszcze jakieś PMSy Ci się przytrafiły. NO I CO Z TEGO Kobieta też człowiek i jeszcze winna się czujesz bo jakoś pokrętnie na blogu Ślubnego usiłujesz przeprosić bo niby przepraszasz ale tak żeby On o tym nie wiedział (bo bloga nie czytuje?). Z tych zakupionych cudów udziergaj coś dla Niego i włóż pod poduszkę to następnym razem bez miauknięcia sam Cię wsadzi w samochód i powiezie do cudownej pasmanterii jak tylko wyrazisz akces. A teraz wyjrzyj przez okno popatrz na cudownie biały śnieg, pomyśl o tym że dni coraz dłuższe, do wiosny coraz bliżej, spod Twoich zdolnych łapek wychodzą cudowności, są chętne na Twój konkurs i jeszcze możesz się pochwalić, że umiesz więcej niż inne np. ja - zazdrość mnie zżera o frywolitki. Aaaa .... i jak Cię już dopadnie totalna frustracja zafunduj sobie 10 minut na solarium, czy na poprawę humoru wpłynie to nie wiem ale ociupinkę na wygląd pewnie tak. Na poprawę buziaki ode mnie i całuski takie lizane od moich czworonogów.
OdpowiedzUsuńNo to mnie rozgryzłaś :))))
UsuńFocha rzeczywiście czasem strzelam (ale niech ta rzuci pierwsza kamieniem, która tego nie robi :))
Ślubny na szczęście mało obrażalski, więc u nas nie ma cichych dni, bo zawsze któreś tam cmoknie to drugie na zgodę, a bloga czytuje i nawet się głośno rechotał przy czytaniu tego posta :)))
Na te frywolitki to rzeczywiście musimy się umówić, bo zzieleniejesz mi tu z zazdrości i brzydko na zdjęciach będziesz wychodziła :))
Za solarium nie przepadam, ale wystarczy mi jak mam gorące grzejniki w domu i od razu mi humor wraca. Poza tym już po PMS-ie, więc wszystko gra i tańczy, a i ja taka bardziej do ludzi podobna :))
Mokre psie całuski przyjęte z radością :)))
No i poszło, komentarz udało mi się wyjątkowo napisać w pracy i tak się nakręciłam, że jak wróciłam do domu to też strzeliłam FOCHA a w zasadzie malecgo foszka i to nie do Pana Męża tylko Synu obleciało. Foch u nas (kobitek) to chleb powszedni, bo jak tu żyć bez nich.
UsuńO rany, to przeze mnie doszło do przemocy w rodzinie :)))))
UsuńA swoją drogą to focha na styczeń mamy zaliczonego. Następny w lutym :)))
ale się uśmiałam - aż mój Pan Rybka mi w komputer zajżał, bo nie wiedział o co mi chodzi :)
OdpowiedzUsuńjesteś nieziemska :)
Buziaki
To skoro Pan Rybka czytał troszkę z tego co naskrobałam, to można przyjąć iż jest odrobinkę uświadomiony, że istnieje coś takiego jak FOCH, i następnym razem może się mniej zdziwi, kiedy i Ciebie dopadnie ta przypadłość, (bo pewnie miewasz foszki, skoro jesteś 100% kobietką?):)))
Usuńo pewnie, że miewam - jak jestem zbyt kochana to myśli, że coś się stało... a że z rana jestem zombie i lepiej ze mną nie zaczynać to już się nauczył i nie prowokuje...
Usuńa post to mu streściłam... ale nie wydawało mu się to takie smieszne jak mi - bo on po polsku to "nieczytaty" - tłumaczy się, że ma za dużo pracy i nie ma siły się uczyć... a ja chyba za słabo naciskam ;), bo ostatecznie to nie zależy mi aż tak bardzo na tym żeby mógł rozmawiać z moimi rodzicami - jeszcze będzie narzekał :)
Pa - teraz to już naprawdę od Ciebie idę :)
jeszcze tylko mały myk odnosnie postu na samej górze ;)
śliczną masz kicię, nie chwaliłaś się wsześniej, ja mam też takie dwa słodkie futrzaki
OdpowiedzUsuńDzięki w imieniu Kici :)))
UsuńA co do nie chwalenia się kotem, to ona niestety z tych futrzaków co to chodzą własnymi drogami i namówienie jej na sesję zdjęciową jest rzeczą prawie że niemożliwą.